Od tego startu minęło już sporo czasu, ale wciąż uważam ten bieg za swój największy sukces w biegowej karierze! Walencja dała mi prawdziwą wiarę we własne umiejętności, dlatego musiałem spisać, jak pobiegłem maraton w debiucie poniżej 140 minut!
Tydzień maratoński przebiegał raczej normalnie – doszło mi dużo nowych uczniów, więc oznaczało to dużo pracy, ale z drugiej strony cieszyłem się, bo mogłem czymś innym zająć głowę, a nie 24 godziny na dobę myśleć o niedzielnym maratonie.
W środę zrobiłem jeszcze delikatny akcent – 4 x 4 minuty w tempie maratońskim na przerwie 2 minuty. Początkowo chciałem to zrobić na Bulwarze w Gdyni, ale było tak zimno, a na ulicy tak dużo śniegu, że wykonałem trening na siłowni. Wszystko wyszło luźno, biegałem po 3:20/km, ale zastanawiałem się, czy to możliwe, że dam radę biec takim tempem aż 42 kilometry.
Piątek to dzień podróży – najpierw pociągiem do Warszawy, potem z lotniska Chopina do Walencji, stamtąd po pakiet i do naszego apartamentu. Wyszedłem z mieszkania o 8:00 i dopiero o 21:00 byłem na miejscu. Dosyć długo to zajęło i bardzo ucieszyłem się faktem, że bieg startuje nie jutro, a dopiero za dwa dni.
W nocy śniło mi się, i to nawet dwa razy, że pobiegłem 2:19, a Andrzej Witek 2:18. Wiem, że brzmi to niewiarygodnie, ale mówiłem w sobotę o tym Asi i Andrzejowi, więc musisz mi uwierzyć, że nie kłamię! Wyspany i wypoczęty wyszedłem na lekki rozruch z Bartkiem Olszewskim. Zrobiliśmy 8 km po Ogrodach Turii i to całkiem szybko, bo ostatnie kilometry biegliśmy już poniżej 4:00/km. Trochę bałem się, że to bieganie zbytnio mnie zmęczy, ale atmosfera była fantastyczna – setki biegaczy, słońce, idealna temperatura do biegania i przepiękne miejsca. Świetne doświadczenie!
Dzień trochę się dłużył. Próbowałem “skrócić” go drzemkami – z których śmiała się Kasia i Paweł – oraz czytaniem. Wziąłem ze sobą “Dawno temu w Warszawie” Jakuba Żulczyka i mimo, że bardzo podoba mi się ta książka, to ciężko było mi się na czymś dłużej skupić. Zjadłem pizzę, przejrzałem raz jeszcze swoją Stravę, by zobaczyć swoje treningi i pomyślałem: “Kurde, jutro może być mój dzień”. Ciężko to opisać, ale czułem, że zadbałem praktycznie o wszystkie rzeczy i jutro muszę tylko wykonać ostatnie zadanie.
Miałem kiedyś olbrzymie problemy, żeby zasnąć przed ważnymi zawodami. Pamiętam, że nawet przed swoim ostatnim startem w Walencji – biegałem tu półmaraton w 2021 i stąd mam życiówkę (1:09:21) – spałem może 2h, bo zasnąłem koło 5:00. Bardzo się cieszę, że już tego nie mam i wleciało prawie 7 godzin snu, więc jak na sen przed startem – idealnie.
Rano banan, owsianka, kanapka z miodem – nic wyrafinowanego, po prostu proste węglowodany, bym nie był głodny na biegu, a z drugiej strony by wszystko lekko się strawiło. O 8:15 był start, więc koło 7:20 wyszedłem z mieszkania. Na zewnątrz było jeszcze ciemno – wschód Słońca jest tu dopiero o 8:00. Na słuchawkach Kanye West, a ja zacząłem od 10 minut luźnego truchtu, potem kilku minut po 3:45/km i dwóch dłuższych przebieżek po 3:15/km. Wszystko szło po mojej myśli i nie mogłem doczekać się startu.
Zjadłem jeszcze dwa żele, wziąłem tabletkę z kofeiną i zacząłem odliczać minuty do startu. Obok siebie zobaczyłem Mateusza Barana oraz Mikołaja Raczyńskiego, a tuż przed strzałem startera przywitałem się z Mariuszem Giżyńskim i Andrzejem Witkiem. Bardzo ucieszyło mnie, że tak dużo Polaków jest dziś gotowych na szybkie bieganie.
No i wreszcie nastał ten moment! 8:15 i ruszamyyyyyyyyy!
Obyło się bez większych przepychanek, nie chciałem ruszyć za szybko, tylko spokojnie zacząłem biec po około 3:20/km. Pierwszy kilometr minąłem w 3:17 i było to przedziwne uczucie, bo miałem wrażenie, że koło tysiąca biegaczy jest przede mną! Ja jednak chciałem utrzymać to tempo i zaraz znaleźć grupę, która zamierza biec na wynik w granica 2 godzin i 20 minut.
Przed biegiem postanowiłem, że będę łapał międzyczasy co 3 kilometry, ponieważ chciałem, żeby wynosiły one około 10 minut (właśnie 3:20/km). Wiem, że większość osób łapie kolejne okrążenia co 5 km, ale mi wtedy ciężej to policzyć, po ile właściwie biegnę.
Pierwsze 3 km minąłem w 9:54, czyli po 3:18/km, więc praktycznie idealnie, jakbym chciał. Zobaczyłem, że obok mnie biegnie Andrzej, co było dobrym prognostykiem tego, że tempo jest właściwe. To właśnie mniej więcej w tym fragmencie biegu spotkał nas lekko surrealistyczny moment, gdy bardzo szybko minął nas biegacz bez ręki. Spojrzeliśmy się na siebie z lekkim uśmiechem, mocno zdziwieni i wtedy zdałem sobie sprawę, że może tak szybko nie biegnę.
Powoli zaczęła kształtować się grupa i wszystko zaczęło się robić nudne. Oczywiście to pozytyw, bo bieganie maratonów moim zdaniem powinno być monotonne i powinno dziać się jak najmniej. Jedyne na co musiałem uważać to inny rywale, bym przypadkiem na nich nie wpadł. Kolejne “lapy” mijały wzorowo, a 10 km minąłem idealnie w 33:00 (3:18/km)
Pomyślałem wtedy, że w mojej biegowej przygodzie pokonałem sporo biegów na dystansie 10 km z wynikiem 33:00 i wolniej, a tu czeka mnie jeszcze 32 kilometry. Na całe szczęście czułem się znakomicie, wziąłem pierwszego żele i ruszyłem dalej.
Na kolejnych kilometrach pojawiło się małe zwątpienie, bo miałem wrażenie, że grupa lekko przyspieszyła, a mi przestało się biec komfortowo. Popatrzyłem na pomiar mocy, który przed biegiem “przepowiedział” mi, że mam biec na 413W, ale wciąż pokazywał on wartość 400W, co oznaczało, że biegniemy nawet wolniej niż powinienem i ta prędkość nie powinna sprawiać mi wielkich trudności i rzeczywiście, po paru kilometrach było już znacznie lepiej.
Wpadłem we “flow”, a moje myśli były skupione praktycznie wyłącznie na biegu. Nie myślałem, czy mnie coś boli, ani o tym, co się dzieje w Gdyni. Jedyne, co się wtedy liczyło, to kolejne kilometry i właściwe tempo. Cały czas biegliśmy w grupie z Andrzejem i okazało się, że już jesteśmy na 20 kilometrze. Czas 1:06:00, czyli znów 3:18/km. Wow, ale równo! Półmaraton minęliśmy w 1:09:41, czyli tylko 20 sekund gorzej od mojej życiówki i 20 sekund szybciej niż w marcu tego roku pobiegłem Półmaraton Warszawski!
Bardzo rozśmieszył mnie w tamtym momencie Andrzej, który, gdy tylko zobaczył flagę biało-czerwoną krzyknął do kibiców na trasie “Polska”. Mała rzecz, a cieszy!
Zjadłem kolejnego żela, zobaczyłem, że tempo grupy spadło, więc delikatnie wysunąłem się na prowadzenie. Niestety wypadł mi wtedy żel, przez co zamiast 5, zjadłem tylko cztery, ale pomyślałem, że to nie może mi popsuć tego biegu.
Nasza grupa powoli malała, po drodze minęliśmy Mariusza Giżyńskiego, który próbował pobić rekord Polski na dystansie półmaratońskim w kategorii M40, ale niestety ta sztuka mu się nie udała. Na 25. km minęliśmy Jake’a Smitha (nagrałem z nim kiedyś podcast) oraz Genzebe Dibabę i to był jeden z piękniejszych momentów tego biegu. Czułem, że dosyć mocno podkręciliśmy tempo i być może stało się to zbyt wcześnie, bo nagle kolejne kilometry zaczęliśmy pokonywać po 3:15/km, a moc zaczęła mi pokazywać 430W.
Do 31. km trzymałem tempo Andrzeja, ale czułem, że to tempo jest za mocne i nie dam rady dociągnąć w tym tempie do końca, ale chciałem wykorzystać to, że jestem w stanie biec w grupie. W międzyczasie zobaczyłem, że mam spory zapas i jeśli nie zwolnię, to na mecie zamelduję się z wynikiem poniżej 2 godzin i 20 minut.
Niestety kolejne kilometry były bardzo trudne i może nie nazwałbym tego “maratońską ścianą”, ale zacząłem mocno cierpieć. Starałem się jak najmniej zwalniać, a w głowie była tylko jedna myśl “NIE ZATRZYMUJ SIĘ” i z każdym kolejnym krokiem byłem bliżej mety.
Ostatnich kilometrów praktycznie nie pamiętam. Wiem, że minąłem Kamila Karbowiaka, pamiętam, że na ostatniej prostej było mnóstwo kibiców, ale nie byłem w stanie się na tym skupić. Jedyne czego chciałem to być już na tej piekielnej mecie!
Jeszcze 300 metrów, ale ja już dobrze wiedziałem, że dałem radę. Choć bardzo mnie bolało to minimalnie przyspieszyłem i zobaczyłem, że ukończyłem bieg z wynikiem 2:19:18. WOW! Nigdy jeszcze żaden bieg nie dostarczył mi tylu emocji. Chwilę później zobaczyłem Andrzeja, który zameldował się na mecie minutę wcześniej i pobiegł 2:18.
Z jednej strony czułem się fantastycznie, ale byłem też skrajnie zmęczony. Niestety po kilku minutach musiałem zwymiotować, a radość mieszała się z olbrzymim bólem głowy. Kilka fotek, zdziwienia Andrzeja i Bartka Stajniaka, że pobiegłem maraton z telefonem w kieszeni i czas na szybkie wrzucenie zdjęcia na IG i FB.
Nagle zrobiło mi się bardzo zimno, więc postanowiłem, że wracam do naszego apartamentu, a tam, chwilę po wzięciu prysznica i zjedzeniu żelków oraz czekolady, poszedłem się położyć, bo nie byłem w stanie nic robić.
Do końca dnia czułem się bardzo źle. Najbardziej doskwierał mi ból głowy i mimo wypicia dużej ilości płynów nic mi nie pomagało. Ale w takiej grupie trzeba było ten wynik świętować! Zjedliśmy tapasy, potem razem z Bartkiem Falkowskim i Bartkiem Olszewskim zjedliśmy pizzę, pochodziliśmy po Walencji i mimo dyskomfortu próbowałem maksymalnie cieszyć się z tego biegu.
Nie będę ukrywał, że ten wynik dał mi mnóstwo motywacji do dalszego trenowania i pozwolił mi uwierzyć w siebie. Wiem, że jestem w stanie biegać dużo szybciej, widzę już, jaki trening najlepiej na mnie działa i widzę, gdzie są moje rezerwy.
Jestem już zapisany na tegoroczny maraton w Walencji, ambicje są już dużo większe, ale na koniec października biegnę tu też półmaraton i chciałbym powalczyć o bardzo wartościowy wynik, bo wiem, że trening do “połówki” będzie dobrym wstęp do “królewskiego” dystansu.
Mam nadzieję, że relacja z tegorocznego biegu ukaże się jednak dużo szybciej niż ta!