7 godzin i 50 minut to piekielnie dużo czasu. Można w tym czasie dolecieć z Amsterdamu do Nowego Jorku. Ewentualnie pociągiem udać się z Gdańska do Rajczy. Albo przebiec 82 kilometry, zrobić prawie 4000 metrów przewyższenia i zostać wicemistrzem Polski w Biegach Górskich na dystansie Ultra!
Muszę przyznać, że po biegu Wings For Life byłem bardzo rozczarowany. Wiedziałem, że stać mnie na dobry wynik i walkę o zwycięstwo z Dariuszem Nożyńskim, a już po dwóch godzinach zakończyłem udział w tamtych zawodach. Kilka dni po majowym starcie byłem w kiepskim nastroju, ale mocno pomógł mi wtedy Kamil Leśniak, który zaproponował wspólny obóz w Karpaczu i z perspektywy czasu uważam, że ten wyjazd dał mi dużo.
Mieszkam w Gdańsku, więc nie mam możliwości robić dużej ilości przewyższenia, jednak cały czas słyszałem, że trasa Chudego jest prosta i biegowa. Takie warunki idealnie pasują do moich możliwości, bo w Trójmiejskim Parku Krajobrazowym teren jest podobny. Nie pozostało nic innego, jak robić długie, lecz spokojne rozbiegania, dołożyć do tego rower i siłownię, a wynik na mecie powinien być dobry.
Przed Chudym miałem dwa starty w górach – pierwszy to Supermaraton Gór Stołowych na dystansie 55 km, gdzie zająłem drugie miejsca, za Kubą Gorzelańczykiem, a kolejny do Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich w Lądku i zwycięstwo na dystansie 45 km. Nie były to rewelacyjne biegi, jednak cieszyłem się na udany powrót w góry, ponieważ dawno tu nie startowałem.
Trening szedł po mojej myśli. Nie było to nic skomplikowane, po prostu starałem się, żeby tygodniowo wychodziło około 20 godzin łącznie spędzonych na bieganiu, rowerze oraz siłowni, a także zależało mi na tym, by nie zaniedbać regeneracji i pilnować masy ciała – niby wszystko w teorii wydaje się proste, ale jak wszyscy wiemy, wcale tak nie jest.
Nerwowo oczekiwałem 10 sierpnia i 4:00, z niecierpliwością patrzyłem na listy startowe i zastanawiałem się, z kim przyjdzie mi się zmierzyć. Byłem świadomy, że na 99% Andrzej Witek nie wystartuje, a później dowiedziałem się, że także Dawid Malina będzie nieobecny. Myślę, że nie tylko mnie, ale większą część startujących zaskoczył Marcin Rzeszótko, który praktycznie nie startuje na takich dystansach, a pojawił się na listach. Obawiałem się także Kuby Gorzelańczyka, Karola Matysska, Tomka Skupnia i innych bardziej doświadczonych ode mnie biegaczy górskich.
Zawsze dzień przed startem to nerwówka i zastanawianie się, co zrobić z nadmiarem wolnego czasu. Ja, na całe szczęście, spałem w jednym apartamencie z Marcinem Rzeszótko, który jest organizatorem Tatra Sky Maratonu, a przy okazji niesamowitym gadułą, więc praktycznie cały czas rozmawialiśmy i na pewno uspokajało to mnie i wprowadzało w dobry stan, bardzo potrzebny tuż przed zawodami.
Przed biegiem, w nagraniu, gdzie Kuba Pawlak rozmawiał z trenerem Andrzejem Orłowskim i jednym z organizatorów, czyli Piotrkiem Bętkowskim, usłyszałem, że jestem jednym z faworytów, ale zdaniem Piotrka „nie mam głowy do biegania”. Bardzo dobrze to sobie zapamiętałem i mocno zmotywowałomnie to do startu. Prywatnie lubię „Benka” i doceniam, że nie gryzie się w język i mówi, co uważa.
Ciężko było zasnąć o 20:00, ale postanowiliśmy z Marcinem, że skoro wstajemy o 2:50, to musimy położyć się bardzo wcześnie. Zegarek pokazał mi, że już o 21:10 spałem, co jest całkiem niezłym rezultatem, chociaż pobudka o tak nieludzkiej porze jest zaskakująco dziwnym doświadczeniem.
Na śniadanie 3 banany, herbata z cukrem i kanapka z dżemem – chciałem zjeść trochę więcej niż powinienem, ponieważ i tak początkow kilometry to będzie trucht, a zależało mi, by być jak najbardziej naładowany węglowodanami, co jak się później okazało było błędem.
Rozgrzewka przed takim biegiem jest bardzo prosta – kilka
minut truchtu, trochę ćwiczeń, sprawdzenie, czy mam wszystkie elementy
wyposażenia obowiązkowego i można ruszać. Pierwsze kilometry i tak mnie
dogrzeją, bo chcę zacząć spokojnie – przede mną prawie 8 godzin wysiłku.
Stojąc na starcie zdałem sobie sprawę z lekko abstrakcyjnego obrazu – jesteśmy w malutkiej wiosce na południu Polski, jest jeszcze noc, 4:00, a na starcie stoi prawie 1000 osób, które spędzą cały dzień w górach, często w cierpieniu i zastanawiając się, po co my to właściwie robimy. Myślę, że to jest właśnie piękno sportu.
Wybiła godzina czwarta, więc ruszamy. Tak jak wcześniej napisałem – moim planem był wolny początek, nie chciałem biec szybciej niż 4:15/km, chociaż byłem lekko przerażony, gdy na drugim kilometrze byłem w okolicach 30. miejsca. Jednak wiedziałem, że nie ma to żadnego znaczenia.
Tutaj odkryłem swój pierwszy błąd, który mogłem przewidzieć, czyli czołówka. Była ona słaba, dawała niewiele światła i byłem zmuszony biec z innymi zawodnikami przynajmniej do świtu. Nie był to duży problem, bo znalazłem się w sporej grupie biegaczy, ale następnym razem wezmę coś porządniejszego.
Na 10. km zagadał do mnie biegacz, którego wyprzedzałem i powiedział „Florian, jesteś moim faworytem. Mądrze zacząłeś, mam nadzieję, że będziesz miał medal”. Nie wiem, kto to był, ale pomogłeś mi i zagrzałeś do walki o jak najlepszy rezultat.
Czymś magicznym jest przejście z totalnej ciemności na dzień. Nie ma jednego momentu, gdy nagle jest jasno, ale zawsze podoba mi ten stan. Gdy można było już wyłączyć czołówkę, wyprzedziłem Dominikę Stelmach, która jeszcze tu wróci, chwilę porozmawialiśmy i ruszyłem w pogoń za podium.
Cały czas pamiętałem o tym, żeby się nawadniać, co kilka minut popijałem z flaska i na jednym z mocniejszych podbiegów zobaczyłem grupę przede mną. Ucieszyłem się, bo spory kawałek biegłem sam, a w międzyczasie usłyszałem, że mam 6 minut straty do Marcina.
Bardzo szybko doszedłem do chłopaków i przyjemnie biegło mi się pod górę. Jednak problemy zaczęły się na zbiegach, bo zacząłem mocno czuć żołądek. Każdy krok w dół powodował ból i lekkie przerażenie w mojej głowie. Zbliżałem się do Aleksandra Badowskiego na podbiegu i wszystko traciłem, gdy było nawet delikatnie w dół. Przybijało mnie to, a dodatkowo dyskomfort się powiększał.
Jeden z większych mentalnych kryzysów miałem, gdy zobaczyłem przede mną Bartka Gorczycę i Tomka Skupnia, którzy podchodzili pod stromą górę, a ja luźnym krokiem wszystko biegłem, jednak gdy tylko przyszło do wypłaszczenia, momentalnie mi uciekli. To było absurdalne, bo miałem wrażenie jakbym dopiero uczył się bieganie w dół, a oni byli najlepszymi biegaczami w tym aspekcie na świecie.
Czekałem na pierwszy punkt odżywczy. Żołądek bolał mnie już tak, że w pewnym momencie musiałem wymiotować. Nie byłem w stanie już pić izotonika, chciałem wreszcie wziąć łyka woda, coli i przeczekać ten najgorszy moment, z nadzieją, że będzie lepiej. Bo w końcu to jest ultra i tu się cierpi.
Sprawnie napełniłem flaski, wziąłem ze sobą 2 litry samej wody, choć jeszcze wcześniej wypiłem około 300 ml coli, zjadłem arbuza i ruszyłem w pogoń za chłopakami. Dalej nie było rewelacji, chociaż zauważyłem lekką poprawę, szybko skończyłem pierwszego flaska i próbowałem wolno, ale jedna cały czas, biec.
Podczas Chudego to w trakcie biegu podejmuje się decyzję, jaki dystans biegniesz – 50, 80 czy też 100 km. Gdy znalazłem się w punkcie, gdzie trzeba było zdecydować, nawet przez mi nie przeszło, żeby skrócić. Wiedziałem, że przyjechałem tu wystartować w Mistrzostwach Polski i jedynie to się liczyło.
Mniej więcej w połowie dystansu, gdy do mety zostało około 40 km dobiegła do mnie Dominika Stelmach, co równie mocno mnie zaskoczyło, jak i zdenerwowało. Wiedziałem, że tempo nie jest mocne, ale że aż tak słabe? Oczywiście Dominika to świetna biegaczka, najlepszy ultras w historii polskiego biegania, ale jednak. Nie powinna być przede mną w takim momencie. Stwierdziłem, że muszę biec szybciej. Wziąłem tabletkę z kofeiną i przyspieszyłem.
To, co w tamtym momencie się stało, jest jedną z dziwniejszych rzeczy, jakie przydarzyły mi się w mojej przygodzie ze sportem. Praktycznie od razu zaczęło mi się biec lepiej, brzuch jakoś nie bolał, tempo podskoczyło i zacząłem wierzyć, że mam szansę, żeby jeszcze się odkuć i powalczyć o wyższe miejsce. Ucieszyłem się, gdy zobaczyłem Aleksandra Badowskiego, a jeszcze bardziej, gdy po kilku minutach za mną znalazł się Karol Matyssek i Paweł Czerniak, którzy biegli razem. Jeszcze chwilę temu walczyłem o życie, a teraz jestem przed nimi!
Muszę przyznać, że nie pamiętam w którym momencie minąłem Bartka Gorczycę i mimo tego, że Ania, moja dziewczyna, wysyłała mi wiadomości jak mi idzie, to w pewnym momencie pogubiłem się i nie wiedziałem, na który miejscu biegnę.
Dobiegłem do drugiego punktu odżywczego, więc do mety zostało niewiele ponad 20 km. Od Justyny, organizatorki biegu, usłyszałem, że mam niewielką stratę do chłopaków z przodu, a Daniel Żuchowski krzyknął, że nadrobiłem bardzo dużo i wtedy zdałem sobie sprawę, że już jestem dumny z tego biegu, więc trzeba tylko dokończyć to, co zacząłem.
Uzupełniłem flaski i ruszyłem w pogoń. Przede mną był Maciek Masierek, Tomek Skupień oraz Bartek Misiak i dosłownie w przeciągu kilku kilometrów byłem już przed nimi. Nie umiem napisać, jak to się stało, bo byłem wtedy skupiony tylko na jednym – aby jak najszybciej znaleźć się na mecie. Bolało mnie, cierpiałem, ale cały czas powtarzałem sobie „WSZYSCY CIERPIĄ, JA CHCĘ MEDAL”. Myślę, że powiedziałem to dwieście , może nawet trzysta razy, ale pomogło mi to przezwyciężyć najtrudniejsze momenty.
Nagle, w zupełnie niespodziewanym momencie, wpadłem po pas w błoto i przez chwilę myślałem, że nie dam rady się z niego wydostać. Najpierw jedna noga wpadła mi po kolano, potem upadłem cały i wpadłem w lekką panikę. Co jeśli stracę buta? Co jeśli coś zgubię? Czy będę w stanie kontynuować bieg? Na całe szczęście szybko wydostałem się z tej sytuacji i już chwilę później głośno się zaśmiałem z absurdalnej sytuacji.
Do mety zostało już tylko 10 km, co oznaczało, że czeka nas już tylko zbieg. Kofeina spowodowała, że byłem już lekko rozdrażniony, bo przyjąłem jej aż 1000 mg, wypiłem już całą wodę, zostały mi tylko żele, ale energetycznie nie było źle. Nadal bolał mnie brzuch, ale wiedziałem, że muszę dotoczyć się do Ujsoł.
Myślałem, że czeka nas prosty technicznie odcinek, a niestety luźne kamienie, mnóstwo zakrętów spowodowały, że zacząłem oglądać się za plecy, czy przypadkiem ktoś mnie nie goni. W międzyczasie Gustaw Niewiedziała, mój kolega z Trójmiasta, krzyknął, że już niedaleko i żebym cisnął do końca.
Zobaczył znak, że już tylko 5 km dzieli mnie od ukończenia biegu . Chciałem zająć czymś mój mózg, więc liczyłem kroki, myślałem, co zjem po biegu i powoli zaczęło do mnie docierać, że dałem radę. Gdy wbiegłem na asfalt, a do mety zostało już kilkaset metrów, wiedziałem, że to jeden z moich największych sukcesów, które osiągnąłem po tak trudnej walce.
Na mecie totalnie się rozkleiłem i zacząłem płakać. 7 godzin i 50 minut. Pierwszy medal Mistrzostw Polski. Niewiarygodne cierpienie. Kilka momentów, gdy chciałem się poddać. Walka do samego końca. To był przepiękny moment. Nie zdążyłem dobrze ochłonąć, gdy na metę wbiegł Tomek Skupień, a za nim Bartek Misiak. Różnice były minutowe, więc niewiele brakowało, a podium mogło wyglądać zupełnie inaczej.
Po paru chwilach dostałem informację, że czeka mnie jeszcze kontrola antydopingowa. I muszę przyznać, że wyzwaniem było oddanie moczu po takim wysiłku, gdy totalnie się odwodniłem. Wypiłem około 3 litrów wody, a przez dwie godziny zupełnie nie chciało mi się sikać. W tamtym momencie bardzo chciałem już być w domu, umyć się, wypić coś słodkiego i odpocząć, a niestety nie było mi to dane.
Po kilku próbach wreszcie się udało, poczułem dużą ulgę i wreszcie ze spokojem mogłem porozmawiać z innymi, zadzwonić do Ani, odpisać znajomym i cieszyć się tym momentach. Szybko znalazłem Marcina, który siedział z rodzicami i poprosiłem go, żebyśmy wracali, bo czułem się fatalnie, a przecież za parę godzin była przewidziana dekoracja.
W apartamencie, w którym mieszkaliśmy, czekała na nas niespodzianka, bo gdy tylko właścicielka dowiedziała się, że razem z Marcinem Rzeszótko zajęliśmy dwa pierwsze miejsca, upiekła ciasto i dała nam po dwa kawałki. Mały gest, ale bardzo miły.
Wziąłem prysznic i dobry kwadrans spędziłem zmywając z siebie brud i próbując domyć nogi, które były w fatalnym stanie. Następnie próbowałem zasnąć, niestety z marnym skutkiem i po chwili odpoczynku ruszyliśmy ponownie do Ujsoł na dekorację.
W tamtym momencie problem sprawiało mi chodzenie, oddychanie, mówienie – jednym słowem każda, najprostsza czynność. Chwilę porozmawiałem z Kubą Pawlakiem, Tomkiem Skupniem i zaraz usłyszałem, że moje imię i nazwisko jest wyczytywane, więc wskoczyłem na podium.
Chwila symboliczna, ale czekałem na to bardzo długo. Srebrny medal Mistrzostw Polski w biegach górskich na dystansie Ultra. Mój najdłuższy bieg w życiu. No i pierwszy medal Mistrzostw Polski w historii mojego klubu, czyli Piekielnych Warszawa.
Co do nagród – za drugie miejsce dostałem 2500 złotych oraz 1200 złotych do sklepu sportowego.
Postanowiliśmy z Marcinem, że musimy jeszcze coś zjeść i po chwili byliśmy już na schabowym, ale mimo tego, że był on smaczny, to jedzenie było męczyło równie bardzo co bieg. Dołączył też do nas trener Andrzej Orłowski, z którym porozmawialiśmy o przyszłorocznych Mistrzostwach Świata i nie będę ukrywał, że chciałbym wziąć w nich udział. Jeszcze nie wiem, na jakim dystansie, ale mam tę imprezę wpisaną na 2025 rok.
I tak dotarliśmy do końca – dziękuję Wam za wszystkie miłe słowa, gratulacje, telefony. Jestem otoczony wspaniałymi ludźmi i bardzo to doceniam. Mam nadzieję, że to dopiero początek mocnego biegania w moim wykonaniu, choć wiem, że czeka mnie jeszcze sporo porażek i niepowodzeń. Teraz skupiam się na startach uliczny – we wrześniu planuję kilka krótszych biegów na dystansach od 5 km do półmaratonu, w październiku lecę do Walencji, aby mocno przebiec jeszcze raz półmaraton, a w grudniu wracam do „Ciudad Del Running”, by raz jeszcze pokazać, że mój maratoński debiut nie był przypadkiem.
Świetny bieg, gratulacje! Patrząc na wyniki z tych i zeszłych lat rzeczywiście widać, że kluczowe było odpowiednie rozłożenie sił i spokojny początek. Moim zdaniem naprawdę nie jest łatwo wstrzelić w odpowiednie tempo, szczególnie jeśli wywodzi się z płaskiego biegania i nie zna się trasy Chudego, która jednak jest trochę trikowa. Sporo osób chyba przeszarżowało i nawet Marcin mocno zwolnił w stosunku do tego jak biegł na początku, chociaż i tak był poza zasięgiem kogolwiek tego dnia. Pierwszy odcinek pokonał prawie 30 minut szybciej niż Ty, a na ostatnim Ty byłeś odrobinę szybszy od niego. Myślę, że ta słaba czołówka i problemy żołądkowe naprawdę paradoksalnie zadziałały na Twoją korzyść, bo trochę samoistnie się to wyregulowało. Jakby pomyśleć o tym, to takie problemy z żołądkiem, które wynikają z wciskania w siebie zbyt dużo mają jednak pewne plusy, bo może spowalnia to na początku, ale w końcu te zalegające węglowodany się kiedyś wchłaniają i jak w końcu żołądek się uspokaja to się ma podwójny zastrzyk energii. A nawet potrójny jeśli się doda do tego odbicie psychiczne i wyprzedzanie tych co zaczęli za szybko. Na UTMB 2016 była kiedyś podobna historia gdzie ostateczny zwycięzca Ludovic Pommeret miał tak poważne problemy żołądkowe, że na 50 km chyba wyleciał nawet z TOP 50 i był już bardzo bliski zejścia z trasy.
Wielkie dzięki za miłe słowa. To prawda, że te początkowe kłopoty mogły być dla mnie “zbawienne” i mam nadzieję, że kiedyś powtórzę sukces Pommeret’a!